Jadę w stronę Genewy, mijam dużo samochodów z nalepką CD (korpus dyplomatyczny). Przed miastem robię spore zakupy w Coop, które prawie całe konsumuję pod sklepem. Wydałem już prawie wszystkie franki i nie mam gotówki, żeby kupić Isostar w proszku. Próbuję więc zapłacić kartą, ale urządzenie jej nie chce zaakceptować. Jestem zadowolony, że rozumiem, co kasjerka do mnie mówi, chociaż mówi po francusku, którego to języka nie znam, a przynajmniej nie znałem wyjeżdżając na wyprawę. Wskazuje mi bankomat za rogiem, gdzie mogę wybrać pieniądze. Rezygnuję, bo nie opłaca się wybierać 10 CHF i płacić 3.5 euro prowizji. Genewa sprawia wrażenie dużego miasta. Hałas, ruch i trolejbusy. Dla tych jest przeznaczony osobny pas, ten najprawszy. Jadę tym pasem (o ile nie ma ścieżki lub pasa rowerowego), a trolejbusy wyprzedzają mnie zjeżdżając nieznacznie w lewo. Pod dworcem robię zdjęcie planu miasta - później odkryłem, że plan mam na jednej z papierowych map :) Idę zobaczyć Jet d'Eau - ogromną fontannę, z której woda strzela z prędkością 200 km/h na wysokość 140 m. Planowałem zobaczyć stare miasto, Grand Rue i katedrę, ale przechodzę tylko Rue du Marche i mam już dosyć Genewy.
Przejeżdżam przez opuszczone przejście graniczne - puste posterunki i podniesiony szlaban. Pierwszym wrażeniem z Francji jest syf i dziadostwo. Zaniedbane domy, krzywe płoty, zardzewiałe karoserie w ogródkach. Nie ma ścieżek ani pasów dla rowerów, a kierowcy z daleka trąbią na mnie, wyprzedzają 10 cm o roweru i czuję się, jakby robili łaskę, że w ogóle pozwalają mi jechać szosą. W Bellegarde na placu Gambetta zakładam światła. Mijami gościa z dreadami śpiącego na przystanku autobusowym. Nie mogę zdobyć wody, bo wszystkie fontanny mają tabliczkę non potable. Za miasteczkiem jadę krętą drogą wiodącą stromym zboczem, trudno znaleźć nocleg. Zatrzymuję się przy parkingu, za którym jest ścieżka prowadząca w dół na polankę. Ciągnę rower przez wysoką trawę i rozbijam namiot. Przede mną jeszcze całkiem wysokie góry. Noc trochę chłodna.
zdjęcia << >>